Wrażliwość, otwartość, życzliwość i radość życia – oto Ona, Krystyna Mazurówna!
Nad sesją myślałyśmy długo. Finalnie zdecydowałyśmy, że Krystyna wcieli się w rolę złej macochy, a Arletta, która z nią rozmawiała w rolę Śnieżki! Zobaczcie jak nam to wyszło!
Pani Krysiu, rozkwitła Pani jako artystka, choć Pani rodzice umiłowali sobie naukę – mama była chemiczką, a tata matematykiem. Co rozpaliło w Pani sercu miłość do baletu?
Tak się jakoś złożyło, gdyż w życiu wszystko jest kwestią przypadku. Przypadek rządzi tym światem! Jednak ojciec nie tracił nadziei i twierdził, że mam talent matematyczny. Nawet kiedyś mu obiecałam, że kiedy, jak sam powiedział, ,,przestanę zarabiać na życie nóżkami, to zacznę główką”. Tymi ,,nóżkami” zarabiałam tak z dobre 50 lat, ,,główką”, gdy napisałam cztery książki i właśnie piszę piątą.
Pani relacje z rodzicami dobrze się układały?
Oczywiście, uwielbiam ich! Były to burzliwe relacje, bo ja urodziłam się w czasie wojny, więc życie było bardzo poszatkowane, a niedługo potem rodzice się rozeszli – jedno poszło w prawo, drugie w lewo. Zostawili mnie, więc mieszkałam częściowo w hotelu, częściowo w internacie, częściowo u koleżanki, częściowo u cioci… Ale uwielbiam ojca, który był dla mnie wzorem mężczyzny i człowieka, a mamę darzę wielką czułością.
Jak Pani zareagowała na wieść o ich rozwodzie?
Wydawało mi się to oczywiste, bo żyli jak pies z kotem. Właściwie była to raczej ulga, choć bardzo wcześnie pozostawili mnie samą z otaczającym mnie światem… Z perspektywy czasu uważam, że wyszło mi to na dobre, bo przedtem byłam takim zagubionym, krnąbrnym dzieckiem opuszczającym szkołę, leniwym, nie mającym celu w życiu, a potem wzięłam się w karby i postanowiłam zostać pierwszą w klasie uczennicą, co mi się udało. Byłam kujonem siedzącym w pierwszej ławce z zawsze podniesionymi do góry dwoma paluszkami. Miałam obsesję mego zawodu, ponieważ byłam już w szkole baletowej, więc ćwiczyłam, ćwiczyłam, ćwiczyłam i jeszcze raz ćwiczyłam na wszystkich możliwych lekcjach, poza lekcjami, podczas wakacji itd.
Może mi Pani opowiedzieć o swojej relacji z tatą?
To była bardzo głęboka relacja. Tata był moim idolem, mądrym, inteligentnym i szalenie skromnym człowiekiem. Siedział całymi dniami, tygodniami, miesiącami przy biurku, z piórem i myślał. Raz na tydzień wymyślił, np. że +x2 i to było jakieś odkrycie naukowe na miarę światową, czego mama oczywiście nie doceniała. Mawiała, że sąsiadka ma męża hydraulika, który pracuje, a ona ma męża, który tylko siedzi przy biurku i nawet nic nie pisze. Ale ja uwielbiałam ojca. Właściwie to on nauczył mnie wszystkiego o życiu, od spraw abstrakcyjnych, bo zajmował się matematyką wyższą, abstrakcyjną, aż po sprawy zupełnie praktyczne. Zadawałam mu szereg pytań, prowadziliśmy rozmowy na najrozmaitsze tematy. Byłam przekonana, że jestem bardzo brzydka, co wzmacniała we mnie moja siostra, która powtarzała mi, że jestem taka brzydka, że nigdy w życiu nie wyjdę za mąż. Później musiałam jej udowadniać, że jest inaczej. Pewnego dnia zadałam ojcu takie pytanie: ,,Tatusiu, jeśli kobieta jest bardzo brzydka, to jakie powinna mieć inne zalety?”, a on odpowiedział mi: ,,Hmm, jeśli kobieta jest bardzo brzydka, to może być inteligentna, ewentualnie seksi”. Więc ja postanowiłam być kobietą inteligentną i seksi. Z ojcem mogłam rozmawiać o wszystkim. Miałam różne dziwne poglądy, które po skonsultowaniu ich z tatą, okazywały się nie aż tak oderwane od rzeczywistości, np. problemy polityczne, których oczywiście nie rozumiałam – wojna, tu Niemcy, tu Rosjanie, tu Polacy. Raz zapytałam: ,,Tatusiu, a czy nie można by zlikwidować tych wszystkich granic i wprowadzić jednego języka, żeby wszyscy żyli razem?”, na co on odpowiedział mi, że to jest kompletny absurd i że to jest niemożliwe. Takie rozmowy były dla mnie ćwiczeniem umysłu, uczuciowości i wrażliwości.
To bardzo piękna relacja. A jak było z mamą?
Z mamą były sprawy praktyczne. Kiedy już byliśmy w Warszawie, to chodziłam z mamą na targ na Polną, gdzie mama pewnego dnia kupiła żywą kurę, z którą natychmiast się zaprzyjaźniłam, całowałam ją w dziób, głaskałam. Później mama urwała tej kurze łeb, wyrwała pióra i zrobiła z niej rosół. Dlatego nienawidzę rosołu, nigdy w życiu go nie zjem! Jeszcze w czasie wojny, kiedy w ogóle nie było co jeść, miałam swoją ulubioną króliczkę – SZARUSIĘ, z którą sypiałam. Któregoś dnia usiedliśmy do stołu, mama podała danie mięsne i tata zapytał ją skąd wzięła to mięso, a ona na to, że to jest cielęcina. Ja niczego nieświadoma nagle zadałam pytanie: ,,A gdzie jest moja Szarusia?”, a mama mi odpowiedziała: ,,Jedz, Krysiu, potem poszukamy Szarusi”. Oczywiście Szarusia została zjedzona. W życiu nie wezmę królika do ust! To było tragiczne doświadczenie. Rodzice powinni uważać, co dają jeść swoim dzieciom.
To rzeczywiście traumatyczne przeżycie. Jak, poza tym tragicznym epizodem, wspomina Pani swoje dzieciństwo?
Mówi się, że dzieciństwo jest najpiękniejszym okresem w życiu, a starość jest okropna. Ja żyję odwrotnie. Moje dzieciństwo było koszmarne, przede wszystkim dlatego, że prześladowała mnie siostra, co poniekąd rozumiem, bo jest między nami siedem lat różnicy a ona nie chciała opiekować się smarkulą. Właściwie przepłakałam całe dzieciństwo. Pamiętam jeszcze naloty i bomby. Nie wiedziałam, co to jest, ale sprawiało atmosferę zagrożenia, czegoś okropnego. Jednak mam takie miłe wspomnienie z przedszkola, kiedy pani opowiedziała nam jakąś piękną historię, w której występowały trzy postacie – Kasper, Melchior i Baltazar. Ta opowieść bardzo ,,zapłodniła” moją wyobraźnię. Kiedy wróciłam do domu, powiedziałam siostrze, że będę miała trójkę dzieci, a ona odpowiedziała mi: ,,Po co ci dzieci? Po co ci mąż?”, a ja na to: ,,Mąż? Nie wiem, nie muszę mieć, właściwie nie wiem, do czego służy, ale dzieci będę miała – trzech synów: Kaspra, Melchiora i Baltazara”. Barbara zdziwiła się i zapytała: ,,Gdzie? Tu, we Lwowie?”, na co ja jej odrzekłam: ,,Nie, Kasper urodzi się w Warszawie, Baltazar w Paryżu, a Melchior w Nowym Jorku”. Jakiś czas później, kiedy miałam dwadzieścia lat, urodziłam w Warszawie Kaspra, kilkanaście lat potem urodziłam w Paryżu Baltazara, a kiedy miał się urodzić Melchior, to natura jakoś się pomyliła i na świat przyszła dziewczynka.
Czyli wszystkie Pani plany się ziściły?
Tak, przynajmniej w tej dziedzinie…
Jak się Pani układało z siostrą?
Ja byłam takim bladym, chudym dzieckiem z podkrążonymi oczami, bo siostra trzymała mnie pod stołem kuchennym. Przywiązywała mnie za kostkę do nogi od stołu, a ja tam siedziałam przez cały dzień, podczas gdy ona biegała i bawiła się z koleżankami. Teraz ją rozumiem, bo pilnowanie młodszej siostry to straszne zajęcie. Przychodziła na pięć minut przed powrotem rodziców z pracy i odwiązywała mnie. Potem rodzice się dziwili, że ich starsza córeczka jest taka opalona, z rumieńcami, a młodsza jest taka blada. Ojciec powiedział wtedy, że starsza córka do baletu owszem, proszę bardzo, ale młodsza ma za słabe zdrowie, więc nie ma mowy.
Jak Pani zareagowała?
Zostaw odpowiedź